
Koniec wakacji
W pierwszym dniu urlopu zatrzymaliśmy się w niewielkim hotelu nad jeziorem. Kiedy wychodziliśmy na spacer recepcjonistka lojalnie uprzedziła, że jeśli chcemy zjeść kolację, trzeba upewnić się jak długo czynna będzie restauracja. Zapytałem u źródła – w restauracji. Zamówienia przyjmowane będą do 18:30.
Wróciliśmy karnie kwadrans po szóstej, ale kiedy poprosiłem o kartę, kelnerka, ocierając pot z czoła, rzuciła „kuchnia zamknięta, niczego zamówić nie można”. Mając na uwadze los głodnej rodziny, wskazałem nieśmiało na zegarek, potem na stojącą za barem panią, z którą wcześniej ustaliłem warunki współpracy, i grzecznie, nie tracąc nadziei, zauważyłem, że restauracja miała dziś przyjmować zamówienia do 18:30.
„Tak, to prawda. Do 18:30. Ale kuchnia jest już nieczynna”
Czas urlopu i czas kuchni
Za sprawą kategorycznej odmowy przyjęcia zamówienia zostaliśmy w hoteliku nad jeziorem wystawieni na konfrontację czasu mierzonego wskazówkami zegara i czasu mierzonego pracą kuchni. Ten drugi unieważniał ten pierwszy. Jak wniosek dalej idący czy dalej idąca poprawka w tworzeniu prawa. Kelnerka nie wdawała się ze mną w polemikę. Nie przekonywała, że źle zrozumiałem, do której godziny przyjmowane są zamówienia. Przeciwnie. Zgodziła się ze mną i potwierdziła, że zamówienia przyjmowane są do 18:30, tyle że kuchnia jest już nieczynna. Jasne?!
Wakacje, jeśli udane, powinny być podobno wyjęte z reżimu czasu bieżącego. Przynajmniej na chwilę. Z tym przekonaniem wyciągnęliśmy z plecaków suche bułeczki.
Pójdzie, nie pójdzie
Kiedy kilka dni później spływaliśmy kajakami w cichym zakątku i zakolu rzeki, gdzie czas się zatrzymał, a i nurt niespecjalnie się spieszył, zobaczyliśmy tablicę z ręcznie wymalowanym napisem „sklep spożywczy” i strzałką wskazującą, w którą stronę należy udać się w jego poszukiwaniu. Zapasy sucharków i wody mieliśmy na wyczerpaniu, upał dawał się we znaki, a przed nami była jeszcze daleka droga. Wprowadziliśmy kajaki na piaszczysty brzeg i zostałem oddelegowany do odnalezienia sklepu i uzupełnienia zapasów. Szedłem polną dróżką w stronę, którą wskazywała strzałka. Wokół żadnych zabudowań, wyschnięte łąki, skoszone zboża, wypalona ziemia, drzewa. Zacząłem podejrzewać, że może strzałka nie do końca oddawała właściwy kierunek, a może sklep kiedyś tu był, a dziś pozostał po nim jedynie marny ślad lokalnego marketingu.
Na szczęście z naprzeciwka podążał w moją stronę starszy pan. Nie bez wysiłku, krok za krokiem. W długich, dość szerokich, ciemnych spodniach, białej zapiętej pod szyję koszuli, zarzuconej na nią, pomimo upału, kamizelce i w nasuniętym nisko na czoło charakterystycznym kaszkiecie. Pomyślałem, że może wraca ze sklepu? Postanowiłem zasięgnąć języka. „Dzień dobry panu. Czy daleko stąd do sklepu?” – zapytałem uprzejmie. Pan zatrzymał się, spojrzał na mnie z namysłem, uchylając kaszkietu podrapał się jednocześnie w głowę i odpowiedział z filozoficzną zadumą. „Daleko? Niedaleko? To zależy. Jak pójdzie tak… – i ilustrując swoje słowa zademonstrował sposób szybkiego marszu, pochylił głowę nieco do przodu, podniósł ramiona i zamarkował kilka kroków w miejscu, jakby naśladował chodziarza albo nawet biegacza – … jak pójdzie tak – powtórzył – to niedaleko, ale jak pójdzie tak… – tym razem wyprostował się, rozluźnił, wypiął pierś, westchnął i zrobił w miejscu kilka powolnych kroków – to do sklepu będzie daleko.”
Podziękowałem i ruszyłem żwawo krokiem chodziarza, mając nadzieję, że szybko dotrę na miejsce. „No, ale sklep dziś i tak nieczynny” – z oddali dobiegła mnie przestroga pana w kaszkiecie. Co było robić? Jeszcze raz podziękowałem, zawróciłem i zwolniwszy kroku, myślałem o lekcji względności czasu, którą właśnie odebrałem. Jak pójdzie tak, to niedaleko, a jak pójdzie tak, to daleko. Przypomniałem sobie podobną lekcję, którą otrzymałem przed laty w Meksyku, kiedy przekonywałem znajomego, że nie mogę się z nim spotkać, bo nie mam czasu. Odpowiedział „czasu jest zawsze więcej niż życia”.
Czasu jest zawsze więcej niż życia
Obydwie lekcje przypomniałem sobie ponownie, kiedy ruszyliśmy w Karkonosze. Góry przyjazne, rodzinne, spacerowe. Czasem zaskakujące, jak to góry, zmienne jak pogoda. Dawno w górach nie byłem. Pozostawałem co do zasady w dolinach, a jeśli udawałem się gdzieś wyżej to samolotem. Z lotniska na lotnisko, z hotelu do hotelu. Potem windą w górę i w dół. Czasem dość wysoko, ale zawsze za pośrednictwem zdobyczy techniki. Nie o własnych siłach.
Góry prawdziwe, nawet te niewysokie, uczą pokory. Kiedy widzisz na szlaku, że do schroniska zostało „2 h” to ten prognozowany czas nie dla każdego oznacza to samo. Staje się względny i bardzo bezwzględny. Skraca się lub bezpardonowo, a czasem niebezpiecznie, wydłuża. Dla jednych „2 h” to pogodny spacerek i bułka z masłem, dla innych mozolne wdrapywanie się, zmaganie z własną słabością, liczenie każdego kroku, łapanie oddechu i pot zalewający oczy. Prawdziwą miarą czasu w górach nie są godziny, a twoje serce, siła mięśni i kolan, charakter i wyobraźnia. Nie ma zmiłuj.
Dlatego tak cenne są projekty realizowane w polskich parkach narodowych umożliwiające również osobom niepełnosprawnym dotarcie do celu. Jak w Karkonoskim Parku Narodowym przy wodospadzie Szklarki, gdzie łagodnie wznosząca się ścieżka edukacyjna pozwala podziwiać przyrodę nawet poruszającym się na wózku. Dlatego tak cenna jest Karta Dużej Rodziny umożliwiająca zniżki przy wstępie do parków narodowych. Spotkałem takie rodziny na szlaku. Rozmawiałem nie tylko o Karcie.
Zastanawiałem się nad konsekwencjami naszej konwersji na czas cyfrowy. Piszę o niej w pięknie wydanej przez CIOP-PIB książce „Przestarzały jak człowiek”.
Po zaledwie kilku dniach u podnóża Karkonoszy, dzięki górom i rozmowom zdałem sobie sprawę z jeszcze jednego wymiaru zmiany, której za sprawą tej konwersji jesteśmy mniej lub bardziej świadomym uczestnikiem.
Wszystkie znane nam dotychczas formy czasu społecznego, które układają się w cykl charakterystyczny dla różnych kultur i szerokości geograficznych, dbają o swoje continuum, tradycje, przeszłość i trwanie. Bez względu na to czy, jest to magiczny czas przyrody – mierzony porami roku, dniem i nocą, zjawiskami atmosferycznymi, uprawą ziemi; czas boski – mierzony świętem i dniem powszednim, wiarą, zwyczajem, zasadami, obyczajem; czas cywilizacji przemysłowej – mierzony mechanicznie wskazówkami zegara, wydajnością pracy, produktywnością. Każdy z tych wymiarów czasu bogacił się swoim upływem. Jak góry i płynące między nimi strumienie i nasza pamięć, która stworzyła człowieka.
Czas cyfrowy, na który konwertujemy, jest pierwszym znanym naszej historii czasem unieważniającym przeszłość. Z tego płynie jego siła. Dosłownie i w przenośni. Reset i innowacja jest naszym nowym sztandarem. Bez względu na poglądy, orientacje i przekonania. Jesteś wart tyle, ile twój ostatni mecz, wpis, link, greps, innowacja. Jak długo?
Wciąż korzystamy z globalnych i lokalnych zalet różnych wymiarów czasu, ale konwersja na czas cyfrowy galopuje. Kusi prawami na wyłączność. Zazdrości nam innych wymiarów. Skraca nasze myśli, redukuje je do komunikatów i funkcjonalności. Szkoda byłoby tej ludzkiej polifonii czasu. Człowiek w górach, na kajaku, na wakacjach, podczas rozmowy jest znacznie ciekawszy niż mrówka dbająca o swoją komórkę.

Il. Elżbieta Kiełczykowska, rys. do książki „Przestarzały jak człowiek”.