Muzyka z prądem

Przez tysiąclecia graliśmy na instrumentach zwanych akustycznymi. Jak ziemia długa i szeroka, bez względu na kulturowe meandry, pochodzenie społeczne i religie bębniliśmy na bębnach, piszczeliśmy na piszczałkach, szarpaliśmy struny lub traktowaliśmy je delikatniej smyczkiem ucząc się mozolnie wyrafinowanej sztuki wydobywania z nich dźwięku.

Łatwo nie było, ale kiedy już się udało, brzmienie takich instrumentów stawało się częścią nas samych. Naszego oddechu, dotyku, doświadczenia, a przede wszystkim wyobraźni. Niepowtarzalne i osobiste. Czasem nieporadne, a kiedy indziej do przesady wykształcone i poddane reżimowi konwencji. Będące wyrazem najwyższego kunsztu i wirtuozerii. Ale zawsze człowiecze. Dziś wystarczy dotknąć klawiatury i płynie z niej zaprogramowana kaskada dźwięków. Zmieniamy rejestr, podkręcamy potencjometr i już jesteśmy w innym świecie. Scratchujemy i samplujemy.

Muzyka jest najczęściej generowana. Autorzy programów komputerowych przechwalają się, że stworzyli aplikacje, które piszą nie gorzej niż robił to Bach. Szlachetny nurt powrotu do źródeł, do muzyki tradycyjnej bądź wykonywanej z największą starannością na instrumentach historycznych poszerza pole muzycznej ekologii, ale nie zmienia faktu, że mamy do czynienia ze zjawiskiem wcześniej nieznanym. Można je oczywiście zlekceważyć, machnąć ręką i powiedzieć, że nic się nie stało. Ot, zmiana cywilizacyjna, jakich wiele. Nie było prądu, to nie było gitar elektrycznych. Nie było komputerów, to nie było generowanej komputerowo muzyki. Jeśli jednak jest coś na rzeczy w słowach Platona, który przekonywał, że nigdy nie zmienia się styl w muzyce bez przewrotu w zasadniczych sprawach publicznych, może warto bliżej przyjrzeć się konsekwencjom tej zmiany.

Elektryczne gitary

Podłączanie muzyki pod prąd zaczęło się na serio w latach 30. XX wieku. Z początku po omacku, za pomocą kawałków drutu, igły gramofonowej i magnesów szukano sposobu na wzmocnienie dźwięku gitary. W 1935 roku powstała legendarna gitara Gibson ES-150, jeszcze z pudłem rezonansowym i charakterystycznymi dla instrumentów smyczkowych otworami. Równolegle wykuwają się podstawy muzyki elektronicznej. Podczas Wystawy Radiowej w Berlinie w 1932 roku występuje Orkiestra Elektroniczna Instytutu Heinricha Hertza, a studio w Darmstadt rośnie w siłę. Mnożą się manifesty wzywające do tworzenia nowej muzyki, która lepiej będzie odzwierciedlać ducha epoki.

W roku 1963, na zjeździe Audio Engeneering Society, Robert Moog prezentuje swój syntezator dźwięku. Album „Switched on Bach” nagrany w całości przy użyciu syntezatora Mooga może nie był punktem zwrotnym w historii muzyki, ale stanowił dobitny sygnał ostrzegawczy dla fortepianu, wskazujący, że czasy hegemonii mijają, a coraz bliższe związki prądu i syntezy dźwięku z muzyką stają się faktem. Prawdziwą rewolucję zwiastował jednak cyfrowy interfejs instrumentów muzycznych. Nadeszły komputery.

Kapela od źródeł

Kiedy zabierałem się do pisania tego felietonu byłem przekonany, że plan mam klarowny, a przeprowadzenie dowodu nie powinno być skomplikowane. Na początek konfrontacja naturalnego i wyrafinowanego zarazem świata muzyki akustycznej z osaczającą ją technologią. Potem konstatacja cywilizacyjnej metamorfozy polegającej na zastąpieniu ludzkiego sposobu kształtowania dźwięków muzyką z prądem i dźwiękami generowanymi elektronicznie. No i konkluzja ukazująca ogrom strat, które ponosimy za sprawą tej zmiany, pozbawieni akustycznej części swojej tożsamości.

Ale pisząc, słuchałem w radiowej Trójce Polskiego Topu Wszechczasów. Trochę mnie te elektryczne gitary i szarpidruty z drugiej połowy XX wieku drażniły, bo ile można słuchać bliźniaczo podobnych riffów, spazmów gitarowych solówek czy pełnych egzaltacji tekstów. Słuchałem i myślałem o ludziach szarpiących te struny, o muzykach, którzy złapali wtedy za wiosła w klubach, w garażach, domach kultury i przeszli tymi wiosłami do historii. Za sprawą prądu, który ich połączył stali się ikonami pokoleń. Wcieleniem ich marzeń o miłości, innym świecie, wolności. Świata tych emocji nie dałoby się zagrać bez prądu. Różni koryfeusze tamtych czasów minęli bezpowrotnie, a elektryczne gitary wciąż piszą swoją „Autobiografię”.

Po Trójce zmieniłem bieg na “Let Them Talk: A Celebration of New Orleans Blues”. Film, w którym Hugh Laurie, skądinąd świetny muzyk, choć znany przede wszystkim jako doktor House, wciela się nie tylko w rolę jednego z nowoorleańskich muzyków. Zapuszcza się wspólnie z nimi do miejsc, w których wszystko jest muzyką. Słuchając, miałem wrażenie, że potrafiliby zagrać, gdyby nawet nie mieli na czym. Z prądem czy bez prądu. A kiedy jeszcze nie ocknąłem się z „Let Them Talk”, przyszły mi na myśl nagrania laureatów konkursu Nowa Tradycja. Karolina Cicha, Kapela Maliszów, Poszukiwacze Zagubionego Rulonu. Ich niewyobrażalna lekkość podróżowania do źródeł. I wiedziałem już, że dowód na elektroniczną zmianę paradygmatu w muzyce nie jest taki prosty, a pointa o wyższości jednych form jej uprawiania nad innymi, nie tak oczywista.

Różne wymiary wiosła

Każdy czas ma swoją muzykę, choć nie każda muzyka może mieć swój czas. Muzyka nie jest kaprysem wyobraźni. Ani tylko matematyką dźwięków. Niezależną gimnastyką prawej i lewej ręki, ćwiczeniem tej czy innej półkuli. Jest częścią nas samych. Podłączona pod prąd może razić. Powodować elektrowstrząsy. Jednak za taką muzyką najczęściej dziś podążamy. Żyjemy pod prądem informacji, komunikacji, zleceń, zobowiązań, algorytmów i nowelizacji. Elektrycznie wspomagana muzyka ma nas napędzać, dodawać siły, budować napięcie. Dawać kopa. Mobilizować do wysiłku. W pracy i podczas treningu, który z kolei ma nas do pracy odpowiednio zmotywować i przygotować. Ze słuchawkami na uszach, a najlepiej w uszach, jak najbliżej mózgu, tuż obok serca.

Muzyka bez prądu bywa dziś bezradna. Jak analogowa dusza w cyfrowym pejzażu postindustrialnym. Zagubiona podobnie jak my, kiedy zdarza nam się ocknąć z naładowanego prądem życia. A każdemu może się to zdarzyć. Refleksja przychodzi jednak najczęściej nie w porę, za późno, kiedy nie ma już czego naładować. Akumulatory padły, marzenia uleciały.

Dlatego warto mieć na podorędziu różne wymiary muzyki. Ta bez prądu to czuwanie sięgające w głąb naszej akustycznej wyobraźni. Jasne, że można grać „akustycznie” używając do tego elektroniki, ale wcześniej trzeba mieć tę akustyczną duszę. Dla zachowania proporcji warto więc pamiętać o brzdąkaniu na gitarze, ukulele, pianinie, pukaniu w bęben lub cymbałki. O instrumentach akustycznych. Oddajmy prądowi, co elektryczne. Cieszmy się z tego, co przynoszą nowe technologie i brzdąkajmy. Na pewno nam nie zaszkodzi. Żyjemy w czasach, które stać na różnorodność. Dlatego z równą starannością uczmy dzieci informatyki i muzyki. Może nie zostaną wirtuozami, ale na pewno łatwiej im będzie wyjść na ludzi.

 

 

Felieton ukazał się w majowym wydaniu miesięcznika „Bezpieczna Praca. Nauka i praktyka” w cyklu Zapiski Latte. Zdjęcie ilustrujące wpis zrobione przed Domem Gościnnym w Pokrzywniku, GB.