Lizbona
W Lizbonie najważniejsze są kolory, wiatr i buty. Bez wygodnych butów jesteś w Lizbonie słoniem. Jeśli nie lubisz wiatru, może cię zawiać. A kolory, wciśnięte w strome uliczki – jak samochody – depczą sobie po piętach.
Plenery
Doleciałem późnym popołudniem, kiedy słońce ma dużo zachodzącego ciepła. W samolocie rozpraszały mnie wynurzenia producenta filmów reklamowych, który spotkanym na pokładzie koleżankom próbował zaimponować opowieściami o zajebistych budżetach w Los Angeles i pojechanych plenerach na lodowcu, gdzie w wiosce, której nazwy nie pamiętał, wszystkie kobiety mają kurwa normalnie czarne włosy i niebieskie oczy. Panie udawały, że słuchają, a do Lizbony udawały się na trzydniowe szkolenie firmy farmaceutycznej w celu zwiększenia sprzedaży. Poprzednio były w Atenach.
Obrazy, dźwięki, słowa. Język Lisboa. Nie tylko szeleszczenie słów suszące się na wietrze. Ubrania, gesty, rozmowy w parkach i sklepach, dym, kolory. Ludzie zamyśleni, zawieszeni w czasie. Dzień Dobry, tu mówi Lisboa.
Wieczór na Bairro Alto należy do fado i innych dźwięków, przy których można się do siebie zbliżyć. Im głębiej w noc tym bardziej. Ludzie krążą, ocierają się o siebie i ściany, zaglądają w uchylone okna i drzwi. Sens Bairro Alto to towarzystwo. Muzyka, jakakolwiek by tu nie była, służy spotkaniu. Nawet jeśli śpiewa o samotności. Trudno być razem bez dźwięków. Tu muzyka to słowa.
Chciałem jeszcze zrobić zdjęcie wiatru znad Atlantyku. Bo podobno fado opiera się na wietrze. Ale nie zdążyłem. Może lepiej nie zamierzać się na wiatr, kiedy jest się tu tylko przez chwilę. Rzut okiem na dachy, kolory piaskowca. Potem chmury.