Konwersja na czas cyfrowy

Dawno nie miałem okazji prowadzić zajęć w szkołach podstawowych.
Dzięki projektowi „Z czego składa się praca?” wróciłem na chwilę do tych edukacyjnych
doświadczeń. Nie bez emocji i niespodzianek.

Dzieci się zmieniły. To jasne. Trzeba się nieźle napracować, żeby nadążyć za zmianą. Szybko uczyć się na nowo dziecięcej wyobraźni, sposobu patrzenia na świat. Formułowania zadań, tworzenia zespołów. A kiedy wydaje się, że wszystko jest już poukładane, można być niemal pewnym, że właśnie wtedy jakaś niespodzianka przewróci do góry nogami skrzętnie przygotowany plan.

Każdemu, kto lubi modne sformułowanie o „wyrwaniu ze strefy komfortu”, polecam przynajmniej kilka godzin zajęć w podstawówce lub przedszkolu. Efekt jest piorunujący, a szacunek dla nauczycieli rośnie z minuty na minutę. To praca, w której dzień za dniem, o tej samej porze, bez względu na nastrój i samopoczucie, a nie w ramach jednorazowego projektu, trzeba uruchamiać wciąż nowe pokłady wyobraźni, wiedzy, konsekwencji, doświadczenia, empatii i zrozumienia. Motywować, ale jednocześnie lubić te dzieci takimi, jakie są. Banał? Nie sądzę. Najlepiej przekonać się na własnej skórze.

Cyfrowa zegarynka

To zaledwie początek projektu, ale już przyniósł sporo obserwacji. Poznajemy panoramę dziecięcych wyobrażeń na temat pracy. Rozmawiamy o tym, jak kiedyś pracowano, dlaczego warto być kowalem swego losu i kuć żelazo, póki gorące. Po co wchodzi się na drzewo i co na nim robili bartnicy. Jaką pracę dzieci chciałyby w przyszłości wykonywać, a jakiej nie chcą za żadne skarby. Co w pracy wydaje im się fascynujące, co nudne, a co niebezpieczne.

W jednej ze szkół podczas zajęć, których tematem były dawne zawody, czas pracy i praca przyszłości, pewien drugoklasista zaskoczył mnie pytaniem: „Proszę pana, a co to była zegarynka?”. Kiedy próbowałem przybliżyć zasady działania zegarynki i odpowiedzieć, do czego bywała w XX w. potrzebna, wyjaśnić, że to raczej nie zawód, a swego rodzaju usługa, że o każdej porze dnia i nocy można było dowiedzieć się od zegarynki, która jest godzina, spotkałem się z nieukrywanym zdziwieniem dzieci. Po co dzwonić do zegarynki, skoro precyzyjna godzina, minuta i sekunda są wszędzie? Wyświetlają się na ekranie komputera, na smartfonie, tablecie, w samochodzie, w samochodowej nawigacji, a nawet w staroświeckim radioodbiorniku. Cyfrowo zaplanowana jest pobudka, a rodzice mają zapamiętane w cyfrowym kalendarzu cyfrowe urodziny, rocznice, święta, wszystkie mniej lub bardziej istotne wydarzenia.

Słońce, zegar, zegarek i liczenie w sieci

Data, godzina, minuty i sekundy są z nami na dobre i na złe. Nieodłączne, organizujące, rejestrujące, zaktualizowane i zawsze gotowe. Niestraszna im zmiana czasu na letni lub inna strefa czasowa. Nie potrzebują aklimatyzacji. Trudno wyobrazić sobie, że kiedyś trzeba było zadzwonić do zegarynki, żeby nastawić budzik.

Konwersja na czas cyfrowy to proces, który przeniósł nas w inny wymiar istnienia. Zjawisko, którego konsekwencji tak naprawdę jeszcze nie znamy, ale możemy być pewni, że dotyczy wszystkich wymiarów naszego życia. Mierzymy cyfrowo nie tylko czas, ale też siebie samych. Porównujemy wyniki do zmieniających się norm, tabel i wytycznych, a zgodność z nimi daje nam poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Staliśmy się wymierni i policzalni.

Aż trudno uwierzyć, że musiało upłynąć 600 lat, zanim jeden z pierwszych mechanicznych zegarów z XIV-wiecznej florenckiej wieży przeobraził się w XX-wiecznej Europie w przedmiot codziennego użytku. Jeśli porównamy ten proces do zaledwie kilkudziesięciu lat, które wystarczyły, żeby tradycyjny zegar ustąpił czasowi cyfrowemu, musimy przyznać, że tempo zmian robi wrażenie. Dziś zegarek stał się już tylko lepiej lub gorzej dobraną biżuterią. I nie chodzi wyłącznie o sposób mierzenia czasu. Tak, jak fundamentalne były zmiany społeczne związane z odejściem od czasu mierzonego porami roku, dnia i nocy, cyklami przyrody i zastąpieniem ich zegarem mechanicznym, tak dziś historię czasu, dosłownie i w przenośni, pisze internet. Tam spędzają swoje życie codzienne tubylcy cyfrowi, urodzeni w cyfrowych czasach, multimedialni, non-stop podłączeni.

Nie zawsze tak jest

Czas dzieciństwa z pogranicza przedszkola i podstawówki rządzi się swoimi prawami. To czas niepoliczalny, niezdyscyplinowany, intensywny i wypełniony pasją. Czas rysowania, którego nie przerywa szkolny dzwonek na przerwę, hulania na rowerze, wrotkach i hulajnodze, dopóki mama nie zawoła na kolację. Czas oczekiwania na wyjście ze świetlicy i powrót do domu. Czas bajek, które zawsze mogłyby trwać o jedną dłużej. To, w jaki sposób, według jakich zasad i jakich zmiennych ten czas stopniowo będzie reglamentowany, może mieć zasadniczy wpływ na rozwój i przyszłość naszych dzieci. Właśnie wtedy, kiedy na progu edukacji stopniowo, ale nieodwołalnie opuszczają czas dzieciństwa. Kiedy w niewyjaśnionych okolicznościach znikają ich ukochane zabawki, kiedy do ręki wpada pierwszy tablet. Kiedy rozpoczyna się fascynująca podróż, w której po drodze będą zmieniały się autorytety, priorytety i marzenia.

Co Ma nam do powiedzenia?

„Jeśli nie zmienimy systemu nauczania, za 30 lat będziemy mieli poważny problem. Nie możemy uczyć naszych dzieci, jak konkurować z maszynami, które są inteligentniejsze – musimy je uczyć tego, co jest wyjątkowe, czego maszyny nie potrafią. To wartości, wierzenia, niezależne myślenie, praca zespołowa, troska o innych. Dlatego powinniśmy uczyć dzieci sportu, muzyki, malowania, sztuki, żeby być pewnym, że człowiek różni się od maszyny. Wszystko, czego nauczamy, powinno różnić nas od maszyn”. To nie są słowa jakiegoś zagubionego we współczesności humanisty rodem z XX wieku. W ten sposób Jack Ma, chiński biznesmen, twórca holdingu Alibaba Group, jednego z największych internetowych przedsiębiorstw świata o wartości rynkowej ocenianej na 486 miliardów USD, przekonywał w styczniu 2018 r. słuchaczy Światowego Forum Ekonomicznego w Davos do zmiany wektorów edukacji. Można nie lubić Alibaba Group, ale warto zastanowić się nad tymi słowami. Choć przynajmniej w jednym na pewno nie mogę się z panem Ma zgodzić: nie będziemy mieć tego problemu za 30 lat. Mamy go już dziś.

Zegarynka

Na szczęście stopniowo przestajemy mylić kompetencje cyfrowe z cyfrowym uzależnieniem i stajemy przed szansą rozwoju edukacji zrównoważonej. Człowiek, przyroda, robot, maszyna w kręgu, a nie na antypodach. Czas ludzki i boski, naturalny i cyfrowy. A zegarynka?

Postanowiłem sprawdzić, czy jeszcze istnieje. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że owszem. Według danych podanych przez firmę Orange w 2017 r. 22 021 osób zadzwoniło do polskiej zegarynki przynajmniej raz, niektórzy kilkadziesiąt razy, a rekordzista – 528. W sumie takich połączeń było w ubiegłym roku 143 892. To o ponad 18 tysięcy więcej niż rok wcześniej. Zegarynkę też potrafimy policzyć?

Pierwsza polska zegarynka pochodziła ze Szwecji. Nazywała się Ana Lina Häggberg, była córką dyrektora technicznego firmy Ericsson. Miała 19 lat i podobno dobrze mówiła po polsku. Dość szybko zastąpiła ją, wybrana w listownym głosowaniu, popularna aktorka Lidia Wysocka. Zegarynka też miała na imię.