saksofon

Amerykański saksofonista i kompozytor Lester Willis Young na pytanie, jakie przesłanki estetyczne skłoniły go do zmiany instrumentu z perkusji na saksofon, odpowiedział, że kiedy grał na perkusji, to jeśli nawet wypatrzył podczas koncertu ładną dziewczynę na widowni, nie zdążył poskładać bębnów, a już jej nie było. Saksofon stwarza o wiele większe możliwości. Dziś jego odpowiedź może brzmieć niepoprawnie, ale myślę, że chciał po prostu pstryknąć w nos dziennikarza zadającego pretensjonalne pytanie.

Mazurki na Nowym Świecie

Jako początkujący pianista zazdrościłem kolegom z zespołu, że jeżdżą na koncerty ze skrzypcami, klarnetem, gitarą, a ja za nimi, jak urzędnik z teczką na nuty. Po futerale można było poznać, że jesteś muzykiem, a to było coś.

Przypominam sobie koleżankę ze szkoły muzycznej, pianistkę, która do wiklinowego kosza na zakupy wrzucała mimochodem najnowsze wydanie Mazurków Chopina. Ot tak. Spacerowała z tym koszem, słońcem, Chopinem, Mazurkami, jabłkami i pietruszką po Nowym Świecie. Do twarzy jej było. Po dyplomie wyjechała za chlebem do Holandii. O ile wiem, nie grała już Mazurków.

Może chociaż puzon

Na egzamin do szkoły muzycznej zgłosiłem się na saksofon, który w środowiskach akademickich nigdy nie miał najlepszej reputacji. Słusznie podejrzewany o skłonność do rozrywki, niskie instynkty, sprzyjanie tanim gustom. Niegodny salonowej nobilitacji. Przewodnicząca komisji egzaminacyjnej, po ulubionym przez wszystkie komisje teście predyspozycji muzycznych i przesłuchaniu z fortepianu, a poszło mi nie najgorzej, zapytała życzliwie, czy nie wolałbym na klarnet, bo przecież podobny do saksofonu (doprawdy?!), ważny w orkiestrze symfonicznej, a i repertuar znacznie ciekawszy. Kategorycznie odmówiłem. To może na trąbkę? Byłem konsekwentny. To może chociaż puzon?! – zapytała z nadzieją i determinacją, a na przynętę zaproponowała klawesyn jako instrument dodatkowy. Kuszący był ten klawesyn dla kogoś, kto uważał się za nadzieję polskiej pianistyki jazzowej, ale marzenie o saksofonie było silniejsze. Do dziś mam sympatię dla puzonistów, braci w niełasce, których komisja egzaminacyjna uważała wówczas za ostatnią deskę ratunku przed niechybnym upadkiem związanym z graniem na saksofonie. Kiedy wspominam z oddali ten egzamin, to myślę, że wysoka komisja na swój sposób wiedziała, co ma na myśli.

Jazz, a może jeszcze bardziej improwizacja, którą naiwnie utożsamiałem wówczas wyłącznie z jazzem, zdecydowały. Chciałem być saksofonistą. Kropka. No i mieć futerał. Dostałem się. Kupiłem od kolegi z zespołu starego Selmera i zacząłem ćwiczyć. W piwnicy szkoły przy Miodowej w Warszawie był klimat. Ton nadawali perkusiści i my – dęciacy. Czasem ktoś z wyższych pięter wpadał na papierosa. Szkolny underground. Nawiasem mówiąc, futerał miałem nadal kiepski, przypominający bardziej skrzynkę na narzędzia przewiązaną skórzanym paskiem niż wymarzoną, bajeczną sylwetkę saksofonu, ale zawsze to więcej niż teczka na nuty.

Saksofon w roli wiolonczeli

Sigurd Rascher i David Alan Pituch, mój nauczyciel saksofonu na Miodowej, poprowadzili mnie nieco inną, niż zamierzałem, drogą. Saksofon klasyczny. Zdając do szkoły, nie miałem pojęcia, że można na saksofonie grać muzykę zwaną klasyczną, a co gorzej poważną. Słuchając po raz pierwszy Koncertu na saksofon i orkiestrę Głazunowa, czekałem, kiedy wreszcie odezwie się saksofon, bo myślałem, że to wciąż wiolonczela. O Davidzie Pituchu, który przyjechał ze Stanów do Warszawy na stypendium Fulbrighta, krążyły legendy. Pierwszy powiedział mi o nim kolega klarnecista, ten który sprzedał mi Selmera. – Człowieku! Słyszałeś? Ależ ma dźwięk, jakie brzmienie, coś fantastycznego. Byłem wtedy na wylocie ze szkoły, za nieobecności. Nie wyleciałem dzięki zaufaniu nauczycieli. Co więcej, trafiłem do klasy Pitucha. To był punkt zwrotny mojej szkolnej kariery. Dyplom mam z wyróżnieniem i nawet jakieś wygrane konkursy po drodze.

Zamiast liczenia jabłek

Sigurd Rascher uciekał przed Hitlerem przez Kopenhagę do USA. Typ ascety. Wegetarianin. Trochę dziwak. Czarodziej. Zmarł w 2001 roku. Miał 93 lata. Pielgrzymowało do niego wielu saksofonistów, wśród nich Pituch, a warsztatom mistrzowskim towarzyszyła aura wtajemniczenia. Cuda potrafił na saksofonie. Podczas lekcji z nowym uczniem miał w zwyczaju rozrzucać na stole kosz jabłek. Pytał, ile ich jest, a kiedy zacząłeś liczyć, przerywał i mówił: nie prosiłem, żebyś liczył jabłka, ale żebyś powiedział, ile ich jest. To była szkoła Raschera. Uczył, że muzyka jest w głowie. Nie w nutach, nie pod klapami saksofonu. Nie polega na liczeniu jabłek. Jego podręcznik „Top tones for the Saxophone” był dla mnie objawieniem. To praktyczny podręcznik jak dokonywać tego, co z pozoru wydaje się niemożliwe, a przynajmniej jak próbować to osiągnąć.

Wysłałem do Raschera swoje nagrania i list polecający od mojego nauczyciela. Dostałem odpowiedź napisaną starannie na maszynie. Takie to były czasy. List na papierze firmowym kończył się zdaniem:  Na przyznanie formalnego stypendium przez Syracuse University jest już za późno, ale przyznaję ci moje prywatne stypendium i zapraszam. Podpisano Sigurd Rascher. Jakbym dostał list od Pana Boga. Pobiegłem z tym listem i wnioskiem o paszport do Wojskowej Komendy Uzupełnień, bo wtedy potrzebna była zgoda wojska na wyjazd. Odmowa. Odwołanie. Potem po raz drugi, trzeci. Zgody na wyjazd nie dostałem.

Klasa

Z Pituchem dużo rozmawialiśmy. Często kosztem lekcji. David ma dar opowiadania anegdot, które znaczą więcej niż referat. Bywałem w jego warszawskim mieszkaniu. Za jego namową zacząłem uczyć w szkole muzycznej. Spotkaliśmy się w mieszkaniu Pitucha z dyrektorem szkoły przy Bednarskiej w Warszawie. Padła propozycja utworzenia klasy saksofonu. Postawiłem warunki. Będę przyjmował do klasy kogo chcę, na który rok chcę i nikt mi się nie wtrąca do zajęć. Miało się tupet. Dyrektor zgodził się i słowa dotrzymał. Szybko mieliśmy na Bednarskiej świetną klasę. Mniejsza o wygrane konkursy, chociaż to też dawało satysfakcję i motywowało, ale nie było najważniejsze. Liczyła się osobowość i rozwój uczniów. Starałem się zachęcać ich też do improwizacji. Nie zawsze skutecznie i nie dość konsekwentnie. Dziś na pewno byłbym bardziej uparty. Do przekraczania granic nie musiałem ich przekonywać, bo to była ekipa która świetnie sobie z tym radziła. Pod każdym względem. Starałem się nie przeszkadzać. Każdego przekonywałem, że na saksofonie świat się nie kończy. Jeśli będą mieli szansę żyć z grania, to dobrze, ale jeśli nie, powinni pracować nad wariantem B. Traktować muzykę jako cudowną przygodę, ale pamiętać o innych opcjach.

Podczas egzaminów wstępnych wybierałem do klasy ludzi zdolnych, inteligentnych, otwartych na świat. Zdarzało się, że ich predyspozycje muzyczne nie powalały na kolana, ale inne talenty to rekompensowały. Rozpoznanie talentu, również muzycznego, to złożony proces. Warto było z nimi pracować. To była niepowtarzalna podróż. Niepowtarzalna klasa. Indywidualne lekcje każdego tygodnia. Mimo, że to była praca marnie płatna, to z punktu widzenia możliwości kontaktu z ludźmi, wspólnego poszukiwania najlepszej możliwej interpretacji, rozwiązań bezcenna  i dająca ogromną satysfakcję. Dlatego podczas tej rozmowy u Pitucha byłem taki stanowczy i szczery. Nie chodziło o pychę, ani upór, a o klasę.

Wariant B

Miałem wielu uczniów. Byli wśród nich tacy, którzy wpadli przypadkiem, nie zdążyłem się zorientować, czego szukają, a przepadali. Inni, choć saksofon nie był ich pierwszym życiowym wyborem, grywali pięknie. Mieli coś do powiedzenia na saksofonie i nie tylko. Wielu z nich zrobiło wspaniałe kariery poza muzyką. Jestem pewien, że saksofon i muzyka przydały im się w drodze. Byli też wybitnie uzdolnieni muzycznie. Do jazzu, klasyki, muzyki popularnej. Nie każdemu czy nie każdej z nich, bo było wśród nich także kilka dziewczyn, mogłem w takim samym stopniu doradzić. Część z nich żyje dziś z grania, niektórzy również uczą, inni poszli swoją drogą. W tworzeniu klasy, od pewnego momentu, bardzo pomagała mi Alina Mleczko, wówczas moja żona. Początkowo brała na siebie przede wszystkim przygotowanie techniczne uczniów. Tak zwany warsztat, dla którego zawsze miałem szacunek i nigdy nie miałem ani czasu ani serca. Stopniowo jej udział w tworzeniu klasy był coraz większy, aż pewnego dnia odziedziczyła ją po mnie i, o ile wiem, nadal prowadzi już według swojej koncepcji i na własny rachunek.

Wszędzie w wojsku strzelają

Pituch tworzył szkołę saksofonu klasycznego w Polsce. Z powodzeniem. Wielu wybitnych kompozytorów dla niego pisało. Przywoził partytury, stroiki, maszynki do ich obcinania, ustniki, był naszym przewodnikiem i łącznikiem ze światem. Dużo koncertował. Nagrywał. Otworzył klasę saksofonu w Akademii Muzycznej w Warszawie. Przekonywał mnie, że powinienem pojechać do Stanów, gdzie taksówkarzy grających na saksofonie jest w Nowym Jorku więcej niż wszystkich saksofonistów w Polsce. Nadarzyła się okazja. Byłem już wtedy studentem Akademii Muzycznej i absolwentem historii sztuki na UW. Znowu wylądowałem w wojskowej komendzie uzupełnień i dowiedziałem się, że mimo studiów w Akademii Muzycznej, z której, co do zasady, a szczególnie z wydziału instrumentów orkiestrowych, nie szło się do wojska, to jako absolwent Wydziału Historycznego UW podlegam temu obowiązkowi. Jeśli chcę dostać paszport, to najpierw do wojska. Chciałem wyjechać. Trafiłem do wojska.

Pamiętam rozmowę z panem pułkownikiem ze studium wojskowego Uniwersytetu Warszawskiego. „Pana pierwotny przydział, jako absolwenta historii sztuki to szkoła podchorążych rezerwy kulturalno-oświatowych w Łodzi, ale rozumie pan, czasy są trudne i do tej szkoły przyjmujemy teraz wyłącznie członków partii…” – zawiesił głos. – „Panie pułkowniku, ja jestem muzykiem, nawet w harcerstwie nie byłem…”. Sięgnął po kartę z moim przydziałem, coś skreślił, coś napisał i oznajmił – „Wyższa Szkoła Wojsk Rakietowych i Artylerii w Toruniu”.  – „Ale dlaczego artyleria?!” – próbowałem oponować. Spojrzał na mnie z uśmiechem i wyraźną satysfakcją z tego, co za chwilę powie, a powiedział powoli i dobitnie: „Wszędzie w wojsku strzelają”. Fanfary. Żeby nie powiedzieć, salwy armatnie.

W takich okolicznościach ja, student Akademii Muzycznej w Warszawie marzący o tym, żeby pograć na saksofonie w Stanach, gdzie ulicami Nowego Yorku przechadzał się Robert De Niro w swojej najlepszej formie, tej z „Taksówkarza” i „Pewnego razu w Ameryce”, trafiłem do artylerii. Haubica 122 milimetry. Tor lotu pocisku. Poligon. Instrukcja obsługi działa. Trafić cel pierwszym pociskiem.

Po czterech miesiącach w Toruniu – „grodzie Kopernika, mieście artylerii” – wylądowałem w Wesołej pod Warszawą. Po jednej stronie placu apelowego punkt rejestracji podchorążych, po drugiej siedziba Orkiestry Reprezentacyjnej Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Pomyślałem, że to znak i pierwsze kroki skierowałem właśnie tam. Zameldowałem się. „Starszy kapral podchorąży Radosław Mleczko prosi o spotkanie z dowódcą orkiestry”. Trochę poczekałem, ale zostałem przyjęty. Opowiedziałem swoją historię. Nie wiem, czy panowie oficerowie uwierzyli w moje opowiadanie, pewno je potem zweryfikowali, w każdym razie major i kapitan, obaj zarazem dyrygenci orkiestry, zapytali mnie, jak długo nie gram i ile czasu mi potrzeba, żeby przygotować się do egzaminu. Nie grałem ponad cztery miesiące. Zaryzykowałem, że wystarczą mi dwa tygodnie. I te dwa tygodnie od nich dostałem. Coś im zawdzięczam. Podczas egzaminu grałem między innymi Koncert Głazunowa, w którym kiedyś nie potrafiłem rozpoznać saksofonu. Zagrałem i do końca wojska grałem już w Orkiestrze Reprezentacyjnej Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Czasem lepiej, czasem gorzej. Nie bardzo umiałem grać w marszu. Muzyki marszowej też za bardzo nie czułem. Z początku nie miałem pojęcia, jak się odnaleźć. Uczyłem się od zawodowych muzyków – wojskowych. Pomagali mi. Podpowiadali, w którą stronę maszerować podczas musztry paradnej, żeby przypadkiem granic Polski nie poprzestawiać. Bo musztra paradna polegała między innymi na choreografii. Dostałem wsparcie ludzi, którzy wcale nie musieli tego robić. Dzięki nim jakoś sobie poradziłem i przeszedłem przez tę musztrę. Skończyłem wojsko jako muzyk orkiestry, wróciłem do Akademii i do realizacji planów. Trochę to jeszcze potrwało, ale wreszcie udało się i poleciałem do Stanów.

Z czego żyjesz?

Dzięki pomocy ludzi dobrej woli trafiłem na staż do California State University Fresno. Departament muzyczny tej uczelni nie był jej okrętem flagowym, ale orkiestry prowadził świetny muzyk, dawniej puzonista big bandu Woody Hermana, Lawrence Sutherland. Najlepszym saksofonistą w naszym uniwersyteckim, kalifornijskim bandzie był Ron Catelano. Wcześniej studiował klarnet i flet. Wracał na uczelnię po to, żeby grać jazz, bo choć grał świetnie, nie mógł z jazzu wyżyć. Na co dzień grywał w hotelowej knajpie i chyba jeszcze dodatkowo dorabiał w jakiejś innej pracy. To była dla mnie lekcja, że nie wystarczy dobrze grać, żeby się utrzymać z muzyki. Ludzie w Stanach często pytali mnie, czym się zajmuję. Odpowiadałem z dumą, że gram na saksofonie, a oni z sympatią kiwali głowami i dopytywali: to wspaniale, ale z czego żyjesz?

Sporo było tych lekcji, które miałem do odrobienia. Na inne opowiadanie. Pewno zostałbym w Kalifornii znacznie dłużej, bo wszystko układało się po mojej myśli, gdyby nie wiadomości z Polski. To nie była łatwa decyzja, bo wiązała się też z konsekwencjami osobistymi, ale zdecydowałem się wrócić do Warszawy.

„Tutaj jestem, gdzie byłem, gdzie się urodziłem, tu się wychowałem i tutaj zostałem, mogłem jechać, wyjechać i stąd się oddalić, ale jednak zostałem, z tymi, co zostali”. Lubię tę piosenkę Turnaua, a nie przepadam za stereotypem, że wyjeżdżają wyłącznie najlepsi, najlepiej wykształceni, najbardziej przedsiębiorczy, dynamiczni i wartościowi. A może po prostu taki nie byłem. Myślę, że każde uproszczenie jest nie na miejscu. Znam wielu świetnych ludzi, którzy w różnych momentach historii i swojego życia wyjechali z Polski i równie świetnych, którzy tego nie zrobili. „Pomyślałem, to samo słońce wszędzie świeci, więc gdzie byli dziadkowie, będą moje dzieci”.

Podejrzana reputacja

Po powrocie przez kilka lat grałem i żyłem z grania na saksofonie, uczyłem w szkole muzycznej, łapałem inne prace i chałtury. Przetarcie w Stanach działało na moją korzyść, ale jazz nie był już dla mnie najważniejszy. Odpłynął. Kiedy zmieniasz paradygmat swojego życia nie da się na pokład zabrać wszystkiego. Grałem w orkiestrach, od Operetki po Filharmonię Narodową w Warszawie. Założyłem Polski Kwartet Saksofonowy, z którym graliśmy tu i tam, jeździliśmy z koncertami po Polsce, grając też audycje szkolne organizowane przez Filharmonię Narodową. Bywało, że po pięć dziennie pięć dni w tygodniu. W trasie. Nie narzekaliśmy, wesoło było. Graliśmy na ulicach Bayreuth i w poważnych salach koncertowych. No i znalazłem swoją niszę. Nową muzykę z dużą – jak na tamte czasy – dawką elektroniki. Warszawska Jesień, Poznańska Wiosna Muzyczna, Musica Polonica Nova…To były dla mnie najważniejsze koncerty, festiwale i najważniejsze utwory. Nie wymieniam ich tytułów, bo to ani katalog, ani muzyczna notka biograficzna, a raczej krótkie opowiadanie o pewnej nie do końca spełnionej miłości.

Coraz bardziej byłem menedżerem, czasu na saksofon było coraz mniej i pojawiły się nowe pomysły na życie. Ostatni publiczny saksofonowy koncert zagrałem w Waszyngtonie, ale wtedy byłem już stypendystą The Pew Charitable Trusts na Georgetown University i zajmowałem się ekonomią.

Saksofon trzeciego wieku

Kiedy byłem wiceministrem pracy i polityki społecznej, moja saksofonowa przeszłość zawsze budziła zainteresowanie. Szczególnie podczas nieformalnych kolacji europejskich ministrów pracy. Podczas jednej z nich pani mister ze Szwecji z szacunkiem, ale też odcieniem pobłażania powiedziała: Saksofon, tak, tak, to wspaniałe, wielu starszych ludzi lubi ten instrument. Gdyby ktoś powiedział mi, kiedy zdawałem do szkoły przy Miodowej, że mój obiekt kultu, symbol niezależności, improwizacji, sprzeciwu, wolności trafi kiedyś na uniwersytet trzeciego wieku, raczej bym nie uwierzył. Ale co zrobić? Czasy się zmieniają, obiekty kultu też. A saksofon zawsze miał podejrzaną reputację. I za to go lubię.

Jest wyjątkowym instrumentem. Czasem brzmi banalnie i opowiada pretensjonalne historie, ale zdarzają się takie, o których tylko na saksofonie można opowiedzieć. Może to za sprawą wyjątkowego wynalazku Saxa i stworzenia instrumentu-hybrydy, czegoś pomiędzy instrumentem blaszanym, a drewnianym. Może za sprawą zawłaszczenia – w pewnym momencie historii – przez jazz. Może konfliktu w sposobie grania klasycznego i jazzowego? Może tego bajecznego kształtu, a może tylko tak mi się zdawało? Może to po prostu wspomnienie o chłopaku, który chciał grać na saksofonie, polecieć do Nowego Jorku, zmierzyć się z tymi taksówkarzami. I w sumie mu się udało.

Świadomie nie wymieniłem w tym wpisie wielu nazwisk wspaniałych muzyków, z którymi miałem okazję grać, kompozytorów, których utwory grałem, reżyserów dźwięku, pianistów, którzy ze mną współpracowali. Nie chcę podpierać tego wpisu ich autorytetem. To relacja saksofonisty w stanie spoczynku, który w pewnym momencie życia wybrał inną drogę, a oni grają, komponują, akompaniują, nagrywają. I to jest piękne.

Gościem radiowej Trójki był niedawno Kuba Więcek. Młody saksofonista. Mówił, że lubi wyrzucać się z własnego pola komfortu. I tak brzmiał. Ze sposobu grania, artykulacji, nie trudno domyślić się, że ma za sobą szkołę klasycznego saksofonu i zanurza ją w jazzie, między Kopenhagą a Nowym Jorkiem. Nad Wisłą. Powodzenia.

PS

Po przeczytaniu tego wpisu odezwał się do mnie jeden z moich pierwszych saksofonowych uczniów. Człowiek wielu talentów. Przypomniał mi, że ten alt Selmera, o którym piszę sprzedałem właśnie jemu. Niedrogo. Obu wydaje nam się, że za sto dolarów z opcją, że kiedy będzie go sprzedawał zyskiem podzielimy się po połowie. Kłopot w tym, że nie chce go sprzedawać.

 

Zdjęcia zrobiłem na ulicach Nowego Jorku.

Nieocenzurowaną wersję wspomnień Younga polecam w książce „Lester Young”, której autorem jest Lewis Porter, a która wydana została przez The University of Michigan Press, 2005.

Warszawa, kwiecień 2017