Jak cyfra z analogiem

„Jestem analogową dziewczyną w cyfrowym świecie”- tak kiedyś mówiła o sobie Erykah Badu. Kto zna jej piosenki, styl bycia, muzykę, którą tworzy, może domyślać się, o co chodzi. Na pewno nie tylko o nawiązanie do tradycji soul i śpiewanie w otoczeniu cyfrowego instrumentarium.

Krystian Zimerman, choć jego muzyka to dźwięki z innej bajki, też wielokrotnie komentował związki cyfry z analogiem. Przypominam sobie jedną z jego konferencji prasowych, podczas której uporczywie przekonywany, żeby wydawca jego płyt korzystał wyłącznie z najnowszych (up-to-date) osiągnięć cyfrowej technologii odpowiedział taktownie, choć nie bez ironii: „Poza nagraniami i koncertami zajmuje się również pedagogiką. Moi studenci rozrzuceni są po całym świecie. Nie mamy wielu okazji do spotkań i bezpośrednich rozmów. Dlatego często rozmawiamy przez telefon, a co więcej, słuchamy w ten sposób muzyki. I zapewniam państwa, że najlepsze wykonania pozostają takimi, nawet jeśli słucha się ich przez telefon”.

Wypowiedź Zimermana przytaczam z pamięci, bo nagranie ugrzęzło gdzieś w domowym archiwum. Zapewne na nośniku, z którego i tak trudno byłoby je dziś odtworzyć. Coraz częściej gubimy lub z premedytacją likwidujemy kolejne nośniki naszej pamięci. Dyski, dyskietki, twarde, miękkie, mniej lub bardziej pojemne. Kto by je potem konwertował.

Opowiadanie historii

Zimerman znany jest ze swojego dystansu do cyfrowej sterylizacji dźwięku. Nieraz przekonywał, jak ważna jest umiejętność wykorzystania w muzyce szumu, szelestów, oddechu sali koncertowej. Muzyka, według Zimermana, jest opowiadaniem historii, a nie preparowaniem dźwięków w czasie. Wypreparowane historie wcale nie stają się przez to ciekawsze. Przeciwnie, można je skutecznie i raz na zawsze zabić. Dlatego woli słuchać muzyki w samochodzie niż w sterylnym muzycznym studiu.

Dla Badu i Zimermana wybór między cyfrą i analogiem, umiejętność gry tymi konwencjami i poruszania się między nimi jest sednem zawodowej tożsamości. Artystycznym credo. Ale każdy z nas, nawet jeśli nie w Carnegie Hall, staje przecież na scenie życia codziennego przed pytaniem, ile w nas cyfry, a ile analogu? Co to znaczy i jakie ma dla nas znaczenie? Jak wróży na przyszłość?

Czasem iskrzy, czasem bywa zabawnie. Nie ma się co oszukiwać, że wszystko jest w tych relacjach raz na zawsze poukładane. Tak jak nie ma dowodów ani gwarancji, że przyszłość należy wyłącznie do cyfry, a analog może już sobie najwyżej pokątnie pogrywać na wyciągniętych z dziadkowej szafy winylach. Jesteśmy hybrydowi. I bardzo dobrze. To znaczy, że jest miejsce i czas na negocjacje. Łatwo nie będzie.

„Nic tak nie wpływa na stare dobre czasy jak kiepska pamięć”

Jeśli ktoś tęskni za wartościami, które wiążą się z analogowym życiem, za dzieciństwem, kiedy nie było internetu, za ciemnią, w której przychodziły na świat czarno-białe zdjęcia, za spacerami bez smartfona, podróżami bez GPS, może mieć uzasadnione podejrzenia, że cyfrowy paradygmat nie będzie się specjalnie jego wspomnieniami przejmował. Co nie znaczy, że nie będzie zazdrościł i sam kiedyś nie zatęskni.

Jeśli ktoś jest przekonany, że cyfryzacja myśli, czynów, intelektu przyniesie same korzyści, może się rozczarować. Spójrzmy na sprawę bez uprzedzeń.

Jednym z ciekawszych wyzwań, przed którym stoimy, jest tworzenie nowej architektury praw i wolności człowieka w świecie cyfrowej technologii. Przejawy aktywności społecznej na rzecz i w obronie praw cyfrowych, gwałtowne reakcje wobec prób ich ograniczenia pokazują, jak wrażliwy to temat. Kiedy ktoś próbuje nam zabrać bezpłatne (jak nam się wydaje) cyfrowe eldorado, potrafimy pokazać pazurki. Dyskusje wokół dyrektywy o prawach autorskich w sieci, znanej jako ACTA 2, są jednym z przykładów. Ale i ten opór słabnie, a pazurki się chowają. Brakuje analogowej determinacji?

Prawa pisane od nowa

Nie sądzę, żeby konwencjonalne akty prawne mogły poradzić sobie z cyfrowym żywiołem. I raczej za tym nie tęsknię. Oczywiście mogą przynieść korzystne dla jednych, niekorzystne dla innych, mniej lub bardziej tymczasowe rozwiązania. Te z kolei będą przedmiotem negocjacji, nowelizacji, modyfikacji i przeciągania liny. To już znamy.

Przyszłość zasługuje na coś bardziej odkrywczego. Otwierają się perspektywy dla ludzi z wizją cyfrowych praw człowieka, która nie będzie sprowadzała się wyłącznie do nowych artykułów i paragrafów.

Francja uznała dostęp do Internetu za prawo człowieka. Estonia wprowadziła instytucję e-rezydenta. To gesty o znaczeniu nie tylko symbolicznym. Będą kolejne. Żyjemy w przekonaniu, że wykluczenie cyfrowe jest oznaką zacofania, dowodem na wstydliwy deficyt społeczny, któremu z całą mocą i skutecznie należy się przeciwstawić. Oznaką rozwoju są coraz szybsze łącza. Nieważne, czy media są wolne, byleby były szybkie. Bo szybciej, znaczy lepiej. Jakieś wątpliwości?

Na drugi brzeg

Zastanawiam się, czy, kiedy znajdziemy się na drugim, upragnionym cyfrowym brzegu, do którego mamy już tuż, tuż i kiedy odetchniemy z ulgą wszyscy wreszcie zeskanowani i połączeni siecią, stać nas będzie na uznanie i respektowanie prawa człowieka do wykluczenia cyfrowego. Prawa dostępu do istotnych, a nawet podstawowych dla ludzkiego funkcjonowania, usług, dóbr, wartości bez obowiązku zalogowania do systemu. Dziś wydaje się to mało prawdopodobne, absurdalne, a przynajmniej przestarzałe. A jednak sądzę, że będziemy wcześniej czy później takim prawem zainteresowani.

Dlatego dziś potrzebujemy rzeczowej, kompetentnej rozmowy cyfry z analogiem. Nie tylko ochów i achów nad cyfrowym cudem, westchnień i szlochów nad zagubionym analogiem. Innowacji ekonomicznych, technologicznych, edukacyjnych, prawnych, które służą tej rozmowie. Analogowa wrażliwość i cyfrowy entuzjazm mogą grać na jednym boisku. Usiąść przy kawie, porozmawiać o pracy i życiu. Jestem o tym przekonany.

Radosław Mleczko

„Nic tak nie wpływa na stare dobre czasy jak kiepska pamięć”. Pierce Adams. Cytat zaczerpnięty z wykładu Stevena Pinkera „Czy ze światem jest lepiej czy gorzej?”

Fot. Św. Anna z Faras, Muzeum Narodowe w Warszawie.