
Ratuj się kto może
Popołudnie przed długim weekendem nie należy w centrum Warszawy do komunikacyjnych przyjemności, a jeśli na skrzyżowaniu Królewskiej z Marszałkowską autobus zderzy się z tramwajem sytuacja robi się dramatyczna. Nie ma nic bardziej frustrującego niż być wówczas uwięzionym w okolicach Pałacu Kultury, w drodze na premierę w Teatrze Wielkim. Nie czekając, zanim będzie za późno, porzuciłem samochód przy Grzybowskiej i truchtem ruszyłem w stronę Opery Narodowej. Po drodze mijałem miejsce zdarzenia. W samym sercu Warszawy, w najmniej odpowiednim momencie, kiedy ludzie są już myślami na jachtach, działkach i grillach.
Ślad na drodze
Może dlatego gapiów nie było tak dużo, jak zasługiwałby na to spektakularny widok autobusu zwartego w szczelnym uścisku z tramwajem. Eskadra samochodów policyjnych, straż pożarna, pogotowie ratunkowe dawały do zrozumienia, że to nie była zwykła stłuczka. Nie miałem chwili do stracenia, bo spektakl zaczynał się za kwadrans, a jednak zwolniłem tempo. Nie zatrzymał mnie krajobraz wszechobecnych smartfonów w rękach gapiów. To norma. Zwolniłem za sprawą podsłuchanych komentarzy.
Jakaś pani, wyraźnie rozbawiona, informowała przez telefon znajomą, co tramwaj zrobił z autobusem. Używała przy tym określeń barwnych, choć wciąż uważanych tu i ówdzie za niecenzuralne. Inna narzekała na utrudnienia w komunikacji. Kilku młodych ludzi chichotało chyba bez związku z wypadkiem, a kilku innych robiło selfie. Rowerzyści mknęli zapatrzeni w nieznane, nie zdejmując z uszu słuchawek, ignorując zaistniałe okoliczności. A na ławeczce w parku, pod kasztanem, pewna para zajęta była wyłącznie sobą. Ani śladu grozy, przerażenia, czy choćby empatii dla poszkodowanych. Służby czyniły swoją powinność. Świat nie zwolnił biegu. Po prostu jedno zdarzenie więcej, ślad na drodze. Ślad na ziemi. Ledwo zdążyłem na premierę.
Spektakl
„Darkness” to balet w choreografii Izadory Weiss inspirowany „Jądrem ciemności” Josepha Conrada. Trudno o inspirację głębiej sięgającą w otchłań wypieranej pamięci cywilizacyjnych grzechów. System opresji i eksploatacji człowieka przez człowieka. W imię kości słoniowej i kauczuku. Władzy, zachłanności, satysfakcji. Izadora Weiss nie zabiera nas jednak śladami Conrada do kolonialnej Afryki końca XIX wieku. Koszmary i opresje, ubezwłasnowolnienie i zanikające granice przemocy przenosi na uniwersalne, w jej ocenie, relacje między ludźmi – mężczyzną i kobietą. Bez znieczulenia i bez ratunku. Stopniowo, gest za gestem, krok po kroku. Takt po takcie. Bez sprzeciwu otoczenia. Z jego domniemanym przyzwoleniem i współudziałem. Po spektaklu powinna zapanować cisza, ale konwencja teatralna ma swoje prawa. Kwiaty i owacje.
Kiedy wracałem wieczorem z Teatru Wielkiego, na ulicach nie było już śladów wypadku. Ruch wrócił do normy. Jeszcze tylko pojedyncze radiowozy zaparkowane przy Marszałkowskiej błyskały niebieskim fleszem. Zastanawiałem się czy coś łączy „Darkness” ze spektaklem ulicznym, który wypalił się na miejskiej scenie bez entuzjazmu publiczności, kosztem niebotycznych korków, przy akompaniamencie zdawkowych komentarzy. Jeszcze nie tak dawno byłby przynajmniej źródłem ciekawości, może sensacji albo wścibskich uwag. Przerażenia, refleksji. Dziś, może go ktoś łaskawie wrzucił do mediów społecznościowych, ale nawet to nie jest pewne. Przecież nie takie rzeczy się w sieci widziało.
Niebezpieczne związki
Kultura zanikających granic to magia i doświadczenie dane nam za sprawą otwartości świata, jego dostępności, za sprawą fenomenu współczesnej komunikacji i technologii. Radość poznawania nowych smaków, przekraczania horyzontów, łamania tabu. Ekstremalnych igraszek i poważnych konfrontacji. Łączenia doświadczeń i przyglądania się z innej perspektywy. Wyrzucania się ze strefy komfortu. Mniejsza o teorie postmodernizmu. Kto by się nimi przejmował, kiedy startuje ze stacji „podróż ponad granicami” do stacji „hulaj dusza”.
A jeśli drugą stroną tego medalu jest przesuwanie granic niebezpiecznych dla nas samych? Jeśli to zanikające granice zadawanego bólu, cierpienia, agresji? Kiedy przyzwalamy na coraz więcej przemocy, poniżenia. Izadora Weiss opowiada tę historię, nie pozostawiając złudzeń. Tańcem.
Publiczność teatralna reaguje żywiołowo, ta na ulicy mniej. Granice ulicznej wrażliwości już dawno zostały przesunięte. Granice reakcji na nieszczęście, zbrodnie, zamachy terrorystyczne, choroby tego świata i przemoc zadawaną intymności, prywatności. Na co dzień. Bez znieczulenia. Ale jak się nie uodpornić, skoro wiadomości publicznego radia w swoim porannym paśmie 1 czerwca rozpoczynają serwis od detalicznej informacji na temat rodziców, którzy zabili swoje dziecko. Kiedy w chwilę potem reklamy przedstawiają radosną wizję świata bez gazów, potu, upławów, zgag i chrapania, za to pełną wspieranych suplementami diety wzwodów i komfortowych podpasek higienicznych. Na dzień dobry. Przed wyjściem do szkoły. O jakich tu granicach można jeszcze mówić?
Ratownicy krajobrazu
I kiedy zastanawiałem się nad różnymi wymiarami, urokiem i kosztami, odcieniami kultury zanikających granic, a wracałem już nie truchtem, a w należnym wieczorowym zamyśleniu, przypomniałem sobie strażaków, policjantów, sanitariuszy, którzy jeszcze dwie godziny temu nieśli ratunek ludziom uwięzionym w potrzasku. Pomyślałem o ludziach, którzy nas ratują. Na ulicy, plaży, w górach, w pracy. W potrzebie. O ratowaniu jako jednej z najpiękniejszych cech i umiejętności człowieka.
Myślałem też o ratowaniu jako postawie nakierowanej na ocalenie, ochronę. Tej sprofesjonalizowanej, fachowej, ujętej w procedury, a jednak wciąż pozostającej służbą. I tej społecznej, charytatywnej, opartej o wolontariat. Przypomniałem sobie o ludziach z ochotniczej straży pożarnej ze znanej mi mazowieckiej wioski, którzy z ratowania potrafią bez wielkich ideologii zrobić sposób na życie. W chwilach wolnych od pożarów i zerwanych trakcji elektrycznych, budują wiaty, w których można spotkać się ze znajomymi, place zabaw dla dzieci, w lany poniedziałek jeżdżą z sikawką po okolicznych osiedlach, a wieczorem organizują w remizie potańcówkę.
Pomyślałem, że wciąż za mało w nas ratowników zanikających granic. Nie po to, żeby je zamykać w skansenach czy rezerwatach, a używać do realizowania całkiem prozaicznych i pragmatycznych celów. Otwierać nowe horyzonty. Ratowników krajobrazu, którzy wyrzucą na śmietnik bilbordy dewastujące przestrzeń miast i prowadzących do nich dróg. Ratowników tożsamości architektury, którzy ustrzegą nas przed jej totalną unifikacją. Ratowników poezji nadającej sens i znaczenie naszym słowom.
W „Piosence o końcu świata” Czesław Miłosz pisał:
W dzień końca świata
Pszczoła krąży nad kwiatem nasturcji,
Rybak naprawia błyszczącą sieć.
Skaczą w morzu wesołe delfiny,
Młode wróble czepiają się rynny
I wąż ma złotą skórę, jak powinien mieć.
(…)
Dopóki słońce i księżyc są w górze,
Dopóki trzmiel nawiedza różę,
Dopóki dzieci różowe się rodzą,
Nikt nie wierzy, że staje się już.
Więc ratuj, jeśli możesz. To może być jedna z najlepszych decyzji w twoim życiu. Nie ma niczego złego w ratowaniu ludzi.
Zdjęcie autorstwa Ewy Krasuckiej ze spektaklu „Darkness” w choreografii Izadory Weiss. Teatr Wielki – Opera Narodowa w Warszawie.