Życie czytelnika
Próba zmierzenia czytelnictwa w epoce 4.0 jest zadaniem karkołomnym. Zdywersyfikowało się, przeniosło do sieci i zagmatwało. Jedni uważają, że z dnia na dzień karleje i odchodzi w niepamięć, inni, że ewoluuje i ma się całkiem dobrze. Wszystko zależy od przyjętej skali, miary i punktu widzenia.
W czerwcu ukazał się doroczny „Raport o stanie czytelnictwa w Polsce” przygotowany w Bibliotece Narodowej w Warszawie. Wynika z niego, że co najmniej jedną książkę w 2017 roku przeczytało 38% Polaków. Podobnie jak w roku poprzednim. W porównaniu do badań sprzed kilkunastu lat skromnie prezentuje się odsetek tzw. czytelników intensywnych, którzy czytali 7 i więcej książek w ciągu roku. To zaledwie 9%, ale i ten wskaźnik pozostaje ostatnio na niemal niezmiennym poziomie. Spadanie wyhamowało. Co z tego wynika?
Czytelnictwo w przeliczeniu
Z „Raportu” dowiemy się też kto czyta prasę papierową, kto wiadomości w necie, kto przeczytał w ciągu ostatniego miesiąca tekst trzystronicowy lub dłuższy. A przynajmniej kto składa takie deklaracje, w podziale na płeć, wiek i miejsce zamieszkania.
Na blisko dwustu stronach „Raportu” znaleźć można też misterną siatkę pojęć obrazujących wielowątkowy świat współczesnego czytelnictwa. „Publiczność czytelniczą” konfrontującą swoje wrażenia z recenzjami w sieci, dokonującą wpisów na forach poświęconych książce, polecającą lub zniechęcającą do niej znajomych. „Społeczny obieg książki”, „socjalizację czytelniczą”, „kanon spontanicznych wyborów”.
Moją największą sympatię budzą „samotni czytelnicy”. To osoby, które czytają książki mimo braku wsparcia ze strony otoczenia – „nie czyta żaden z członków rodziny ani znajomych czy przyjaciół”.
„Tomek na tropach Yeti”
Czytając „Raport” próbowałem pokusić się o własny czytelniczy rachunek sumienia. Początki nie były łatwe. Dorastając w cieniu czytającej bardzo dużo i z pasją starszej siostry, swoim brakiem odruchu czytania, budziłem zrozumiały niepokój rodziców. Wprawdzie teraz tata przekonuje, że wcale się nie niepokoił, ale mama się nie wypiera. Kiedy kolega z klasy przeczytał już wszystkie „Tomki” Szklarskiego, a ja nie mogłem przebrnąć przez pierwsze strony „Tomka w krainie kangurów” czułem, że powinienem coś z tym zrobić. Postanowiłem, że zostanę pisarzem i wieczorami, zamiast do lektury, zasiadałem do pisania własnych opowieści. Dobrze, że się nie zachowały, bo jedyną lekturą, której wówczas poświęcałem się bez reszty był ówczesny „Przegląd Sportowy” i podejrzewam, że mogło to mieć istotny wpływ na moje pierwsze próby literackie. W każdym razie tak wspomina je moja siostra.
Nie pamiętam, która z książek była tą pierwszą, którą przeczytałem naprawdę. Nie dla spokoju sumienia, nie po to, żeby rodzice odetchnęli, nie ze względu na obowiązkową lekturę. Myślę, że to było w połowie, a może nawet u schyłku liceum. Dość późno jak na inicjację czytelniczą. Stałem się wówczas prawdziwym czytelnikiem, ale do dziś w statystyce niewiele bym pomógł, a w każdym razie na pewno nie każdego roku miałbym szansę zapisać się w kategorii czytelników intensywnych. Co innego z czytaniem dokumentów, raportów, badań, informacji, artykułów i ich niezliczonych linków w sieci. Tych każdego dnia przewija się przez moją głowę krocie.
Czas książki
Książek nadal czytam niewiele, ale kiedy znajdę taką, na którą czekałem, czytam ją bardzo starannie. Najczęściej bez pośpiechu. Zdanie po zdaniu. Wielokrotnie. W całości i fragmentami. Wracam do miejsc, które przejrzałem powierzchownie. Notuję, podkreślam, bazgrzę po książkach. Rysuję. Powstaje mapa skojarzeń, przypomnień, zaskoczeń, podpowiedzi. Dobra książka, jak muzyka, przenosi nas w inny świat i wymiar czasu. Jest wymagająca. Uczy zaufania i lojalności. Zdarza mi się zabierać w podróż moje ulubione książki, nawet gdybym miał potem do nich nie zaglądać. Lubię, kiedy są w pobliżu. Myślę, że każdy ma swój sposób, swoją receptę na książki.
W wydanym w 1971 roku albumie „On reading” czarodziej fotografii Andre Kertesz zebrał i opublikował wykonane przez siebie zdjęcia ludzi czytających. Powstał bezprecedensowy, wzruszający opis zjawiska, którym było/może nadal jest obcowanie ze słowami pisanymi na papierze. Zdjęcia robił w różnym miejscach, czasach i okolicznościach. Wiele z nich było podobno pozowanych, ustawionych, co w niczym nie umniejszyło wrażenia ich naturalności. Wszystkie mają w sobie czar zatrzymanego, zaczytanego czasu.
Przyznam, że kiedy w 2005 roku przygotowywałem w warszawskiej Królikarni wystawę zdjęć Andre Kertesa – „Intymna przyjemność czytania” – towarzyszyło mi przekonanie, że to już pożegnanie ze słowem czytanym. Z jego kolorami, nastrojami, ciszą, niepowtarzalnością. Zewsząd docierały odgłosy i fajerwerki radosnego pochodu cyfryzacji. Rozpoczął się karnawał digitalizowania treści i myśli. W programie towarzyszącym wystawie daliśmy wyraz tym emocjom. Jednym ze spotkań towarzyszących były warsztaty modnego wówczas „szybkiego czytania”. Z jednej strony zadumany filozof Kertesz, z drugiej posunięta do granic pragmatyzmu żądza wydłubania z tekstu jądra informacji. Wojna światów? Dziś patrzę na to z większym dystansem. Również za sprawą tego, co czytam.
Ostatnie miesiące wzbogaciły moją kolekcję książek zaprzyjaźnionych o cenny prezent. James Rebanks. „Życie pasterza. Opowieść z Krainy Jezior.” W pięknym, starannym przekładzie Adriany Sokołowskiej – Ostapko. Kraków 2017. Bestseller „New York Timesa”. Zacząłem na wiosnę, teraz czytam po raz kolejny i nie wiem od czego zacząć swój zachwyt nad mądrością, bezpretensjonalnością i prawdą tej opowieści. Książki napisanej przez pasterza, który choć radykalnie krytyczny wobec formalnej edukacji, za sprawą nieprzypadkowych zbiegów okoliczności i własnej determinacji, podjął studia na Oksfordzie, by po ich ukończeniu, powrócić na rodzinną farmę. Rebanks przyznaje, że gdy chodził do szkoły, właściwie nie czytał książek, ale niedługo po rzuceniu nauki, kiedy miał lat piętnaście „zaczął je połykać”. To nie jedyne bliskie mi jego wyznanie.
Jeśli książki nadają tożsamość miejscom, którym są poświęcone „Życie pasterza” na pewno do nich należy. Opowieść o rodzinie i farmie, o ludziach, o których współczesny świat przynajmniej na co dzień woli nie pamiętać, o korzeniach trybu ich życia. O zasadach i wartościach. Niepisanym kodeksie honorowym. O więzi pasterzy i pejzażu. Zwierząt i ludzi. O tradycji jako źródle i o historii jako zapleczu możliwości, a nie bagażu zobowiązań. O komercjalizacji, urbanizacji, uprzemysłowieniu. O krajobrazie i imperializmie kulturowym. A przede wszystkim o pracy w górach, „która potrafi być przyjemna, o ile nie jest się przemarzniętym do szpiku kości albo całkiem przemoczonym”. Pracy „która wymaga pokory, można powiedzieć, że jest przeciwieństwem zdobywania gór; wyzwala człowieka ze złudzenia, jakim jest przypisywanie sobie nadmiernego znaczenia”. Opowieść, w której o trudnych sprawach mówi się prosto, a proste sprawy stają się opowieściami.
Kiedy wracam do zdjęć Kertesza, przeglądam „Raport” i czytam „Życie pasterza” myślę o tym, jak piękne potrafi być życie czytelnika. Tego statystycznego i każdego na swój sposób. Nawet jeżeli zdarza się, że jest w swoim czytaniu „samotnikiem”. I zastanawiam się czego w czasach 4.0 nie chcemy, a czego potrafimy się od tego czytanego świata uczyć.
Fot. Andrzej Błoński, Na granicy zapomnienia – Zawód pasterz, zdjęcie nagrodzone w konkursie O!ZNAKI PRACY 2017.
Felieton ukazał się również w lipcowym wydaniu miesięcznika „Bezpieczeństwo Pracy” w cyklu Zapiski Latte.